Dzień „0”
Nic nie cieszy tak, jak przyjaciel powracający z dalekiej podróży. Cóż dopiero, kiedy jednocześnie jest sąsiadem zza płotu albo chociaż mieszkańcem tej samej wioski! No, najważniejsze, że jest!
„Szczęśliwy Powrót zawsze trzeba uczcić, żeby każdy następny powrót był równie szczęśliwy…” Tak powiedział Szczech i mrugnął porozumiewawczo. Zrozumieli nawet ci, do których stał tyłem….
Nasze ulubione miejsce – pamiętacie Dwa Światy? – przez kilka dni tętniło życiem[1]. Opowieściom nie było końca – a dokładniej: do pierwszego patrolu.
Mundurowi najechali nas niezgodnie z regułami wypracowanymi w ostatnich latach. Niepisaną zasadą było, że nadjeżdżają tak, żebyśmy zdążyli czmychnąć w krzaki, skryć się za murkiem albo zacząć udawać Zmęczonego Mieszkańca Zbliżającego Się Do Sklepu W Celu Zrobienia Sprawunków.
Nie tym razem.
– A co ich tak naszło? – zauważył prawie natychmiast Myśleusz Prendki.
Dopiero później zrozumieliśmy, że nie chodziło mu o gorliwość, lecz o ilość Mundurowych. Bo – trzeba przyznać – naszło ich!
Dość powiedzieć, że nie od razu zrozumieliśmy powagę sytuacji. Niektórzy mieli nadzieję, że dwoi im się w oczach, inni – że źle zrozumieli polecenia wydawane przez jednego z Mundurowych. Dopiero następnego[2] dnia kobiety wytłumaczyły[3] nam, że cała wieś została otoczona kordonem sanitarnym i poddana kwarantannie.
– Kondo… czym? – parsknął śmiechem Ziutek Wszystkowięcki, ale żona spojrzała na niego tak, że odechciało mu się żartów.
Zaczęliśmy podejrzewać, że wszystko przez Szczecha, którego powrót tak hucznie świętowaliśmy. I przez jakieś choróbsko. Nawet nie znaliśmy nazwy, ale przecież były ważniejsze problemy:
– Co mnie obchodzi jakiś kolanowirus! – darł się Sobuś, kiedy żona bohatersko zagrodziła mu drogę, aby nie polazł do sąsiada, Józwy. – Co to za bzdety: że do sąsiada nie wolno iść! Kobieto, zrozum: mnie kolana nie bolą! Nic mi nie jest!
– Jaki kolanowirus?! – zawołała wtedy jego teściowa. – Ten twój, to taki Sobuś-Głupuś! Zawsze tak mówiłam! – zwróciła się do córki, czyli żony Sobusia. – Kolanowirus! Kolano…! – przedrzeźniała zięcia.
– Toć córka twoja tak mi powiedziała! – bronił się Sobuś zmieszany, bo już dostrzegł uśmiechniętą gębę sąsiada. Oj, będzie teraz miał używanie!
– Koranowirus, tępaku! – wrzasnął Józwa zza płotu, i powtórzył jeszcze dobitniej: – Ko-ra-no-wi-rus! Zapamiętaj.
– No, nie dam rady! – odezwał się wtedy Nasz Nowy Sąsiad, który właśnie wracał ze sklepu. – Weźcie się nie ośmieszajcie. Będziemy tu teraz tkwić bez kontaktu ze światem, a wy się kłócicie o nazwę? Naprawdę?!
– Nazwa jest ważna – usłyszeli nagle głos Szczecha, który szedł do sklepu. – Ja na przykład nie mogę zrozumieć dlaczego od mojego przyjazdu nazywacie mnie „Szczech” i dlaczego macie do mnie pretensje, że coś przywlokłem… Czy ktoś może mi to wreszcie wyjaśnić? Przecież ja Zdzisek jestem, chłopaki!
Józwa i Sobuś popatrzyli po sobie. Prawie jednocześnie wzruszyli ramionami. Nasz Nowy Sąsiad spojrzał wtedy uważnie na Szczecha: omiótł go wzrokiem od antenki na czapce po sznurówki, które przycupnęły obok butów. Jakby przeprowadzał szybką analizę jego ukrytych mocy.
– Szczechu, skup się i odpowiedz: niedawno wróciłeś z podróży, prawda?
– Tak…
– A dokładniej: skąd przyjechałeś?
– No… Sz Czech… – odpowiedział Szczech.
– No i właśnie w Czechach jest zaraza Szczechu – wyjaśnił Nasz Nowy Sąsiad. – To nie twoja wina. Mogłeś nie wiedzieć… Kwarantanna niedługo się skończy i wszystko wróci do normy. Nikt nie ma do ciebie pretensji. Miałeś pecha, że byłeś akurat tam… ot i wszystko…
Każdy wrócił do swojego domu, żeby spokojnie przeczekać kolejne dni kwarantanny wyznaczonej dla mieszkańców naszej wsi.
Wczoraj się skończyła. Sklepowa przygotowała się na powrót do normalności: zamiotła ubitą ziemię naszych ukochanych Dwóch Światów, a w koszu zrobiła miejsce na nowe śmieci.
Nic z tego: od jutra wprowadzono ścisłą kwarantannę dla mieszkańców całego kraju.
Sołtys, jak to on, odgrażał się bez opamiętania. Wrzeszczał, że nie pozwoli, aby jakiś durny kordonowirus mówił mu jak ma żyć. Durnicha, która właśnie wracała ze sklepu, cała okręcona chustami, weszła do sołtysowego domu i cierpliwie słuchała sołtysowego złorzeczenia. Kiedy wreszcie przebrzmiało ostatnie „mać!”, wstała, podeszła i zachowując dwa metry odstępu pogłaskała go po głowie.
– Przyszło, to i pójdzie – powiedziała z całkowitą pewnością, a jednocześnie tak, jakby zwracała się do dziecka. – Każdy się trochę boi, synku. A ja ci mówię, że minie…
[1] Każdy się starał, ale nie wszyscy sprostali tradycji: niektórzy musieli się zadowolić powierzchownym zadrapaniem albo niechlujnie rozbitą wargą.
[2] Dla niektórych: następnego po następnym (niektórzy stanowczo za rzadko trenują!)
[3] Tak, jak tylko kobiety potrafią kiedy wiedzą, że mamy słabszy dzień!