Tekst, który postanowiłam zamieścić jako ostatni w tym roku, może się spodobać zarówno miłośnikom gier umysłowych, jak też zapalonym „czytaczom” – zwłaszcza tym, którzy cenią sobie klimaty baśniowo-fantastyczne albo chociaż lokalno-satyryczne. Te ostatnie posiadają magiczne właściwości: otóż mają szansę zaistnieć, nawet gdy „poeta” nie miał ich na myśli, ale też potrafią schować się sprytnie przed umysłem pozbawionym zmysłu obserwacji, wyobraźni i poczucia humoru. I na tym polega fun!
Proponuję przeczytać uważnie. Jedni znajdą tu opowiastkę z pretensjami do bycia filozoficzną albo chociaż lekusieńko skłaniającą do przemyśleń; inni zwykłą bajkę; jeszcze inni odkryją znajome nazwiska, miejsca, miejscowości, nawet wydarzenia – może bardzo, bardzo odległe w czasie, może dziwnie znajome, może uznane za wyssane z palca…
Wiadomo: podobieństwo kogokolwiek do czegokolwiek jest zwodnicze i przypadkowe! Uwaga: niektóre tropy są wręcz fałszywe: służą jedynie kompozycji i dramaturgii 🙂
Lepiej skupić się na sprawach miłych, uniwersalnych, ponadczasowych, ciekawych, powszechnie znanych, lecz nie dla każdego oczywistych. Znajdziecie je?
Życzę dobrej zabawy 🙂
1. Przybysz
Większość z nas nie zdaje sobie sprawy, że żyje w jakimś królestwie. Co ciekawe, zwykle nie umiemy określić jego granic. Ba! czasem nawet nie znamy dokładnej nazwy.
Pewnego dnia do jednego z takich królestw przybył człowiek, który szukał miejsca, gdzie będzie mógł żyć spokojnie, uczciwie i – w miarę możliwości – anonimowo. Uwierzył, że tu ziszczą się jego marzenia. A wszystko przez tablice na rogatkach. To dzięki nim z wielkim zainteresowaniem wczytał się także w broszury, biuletyny, napisy w zaułkach i strzępki plakatów rozmokniętych na deszczu.
Pomyślał, że oto znalazł miejsce, w którym da się żyć spokojnie i uczciwie, nie rzucając się nikomu w oczy.
Powiedziano mu jednak, że najpierw musi pójść do zamku.
Zamek rzadko nazywano zamkiem, a królestwa właściwie nigdy nie nazywano królestwem, bo zamorskie badania wykazały, że to płoszy tych, którzy chcą żyć spokojnie, uczciwie i niezależnie.
Przybysz stanął przed obliczem zaintrygowanego króla, który jak najszybciej chciał usłyszeć, co też mogło kogoś zachęcić i przekonać, że to jest miejsce, gdzie da się żyć spokojnie, uczciwie, niezależnie i w dodatku anonimowo. Nie szukał słów, które miałyby ukryć tę ciekawość:
– Czy możesz mi wyjaśnić swoją decyzję? Co właściwie wiesz o naszym kró… hmmm… naszej okolicy?
– Tak szczerze, to niewiele… – odparł przybysz. Trudno jednak powiedzieć czy szczerze, bo dodał: – Ale na rogatkach jest piękna tablica, która zapowiada wiele atrakcji. Niektóre są powtórzone, to pomyślałem, że są tak atrakcyjne, że za jednym razem nie da się ogarnąć… To bardzo intrygujące jest…
Król poruszył się niespokojnie. Wpatrywał się w gościa, jakby szukał czegoś podejrzanego.
– I to wszystko? – zapytał.
– Nie, oczywiście, że nie wszystko! – zawołał przybysz, po czym zmieszał się nieznacznie.
– O co chodzi? – chciał wiedzieć król.
– Nie, nic… – szukał słów, które zadowolą króla i skrócą audiencję. – Po prostu myślę, że to bardzo piękne miejsce.
Król rozejrzał się po komnacie z taką dumą, jakby osobiście ją zaprojektował, wybudował, urządził, sfinansował to wszystko i jeszcze ozdobił figurkami, rzeźbami, maskotkami i obrazkami kosmatych zwierzaków niepodobnych do żadnych zwierzaków. Gość zaczekał cierpliwie, aż gospodarz zrozumie, że pochwała była skierowana na inny adres.
– Ach! – uśmiechnął się wreszcie król. – Masz na myśli nasze… naszą okolicę?
Przybysz pomyślał z radością, że oto nawiązali nić porozumienia. Pogratulował sobie w duchu, po czym potwierdził gorliwie:
– Tak. Wydaje mi się, że tu jest wiele tajemnic do odkrycia.
Zbyt gorliwie, bo w odpowiedzi usłyszał:
– Sugerujesz, że nie umiemy odkryć własnych tajemnic?!
Reakcja króla kazała przypuszczać, że jego czujność nigdy nie gasła. Może tak zostaje się królem.
– Nic podobnego, panie! – zmieszał się przybysz i zamilkł, bo nagle zrozumiał, że cokolwiek powie, spotka się z jakimś zarzutem lub podejrzeniem, a najjaśniejszy zawsze będzie miał rację.
Król zaś zrozumiał, że za chwilę może stracić potencjalnego poddanego, który wyglądał dość zamożnie i… rozwojowo. Zatem znów przywołał dobrotliwy uśmiech i zagaił przyjaźnie:
– Jestem bardzo ciekaw, jakież to tajemnice przyciągnęły twoją uwagę. Opowiesz, dobry człowieku?
Przybysz już otwierał usta, ale zanim wydobył się z nich dźwięk, usłyszał głos króla:
– Kiedy ja po raz pierwszy zobaczyłem to… to miasteczko i okoliczne wsie, nie było tu prawie nic. Drogi i mosty były w opłakanym stanie. Nie było tego… tego pięknego miejsca na środku pustego dziedzińca, gdzie wiatr serdecznie żegna podróżnych. Nie było tylu sklepów i szkół… Co prawda sklepów i szkół jest teraz mniej, ale jakiej… jakiej odwagi wymagało podjęcie decyzji, żeby ich nie ratować! To było bardzo ryzykowne. Bardzo! Za to mamy… mamy mnóstwo kotów, bobrów i ptaków. Akurat ptaki mnie nie cieszą, bo strach przejść pod drzewem, ale… ale podobno ludzie kochają naturę. A mimo to, mimo mojej determinacji i tytanicznej pracy, ludzie… ludzie są ciągle jacyś tacy… niezadowoleni… Nie rozumiem: przecież tak się staram… tak staram, a oni…
– Ehem! – chrząknął przybysz, przerywając zakamuflowaną autopromocję. – Czy pozwolisz mi tu zamieszkać, panie?
– Próbuj – król machnął ręką w ponadczasowym geście rezygnacji i obojętności.
Możliwe, że był trochę urażony brakiem zainteresowania tak istotnymi problemami. Nagle chyba pożałował, że się nimi podzielił, bo na jego twarzy zagościł niepokój. Być może przyszło mu do głowy, że popełnił błąd.
Nie tak zostaje się królem. A nawet jeśli, to nie na długo.
Jednocześnie zauważył, że przybysz nie miał w sobie nic z poddanych, z którymi zwykle miał do czynienia.
Nie wyglądał na niezadowolonego.
Ani przesadnie krytycznego.
Ani roszczeniowego.
Ani bezrefleksyjnie pokornego.
I wtedy zobaczył w stojącym przed nim człowieku szansę. Pochylił się ku niemu i skinął, aby podszedł bliżej.
– Zrobisz coś dla mnie? – zapytał konspiracyjnym szeptem.
– Chciałem tu tylko zamieszkać – odszepnął przybysz ostrożne i nie mniej konspiracyjnie. – No wiesz: żeby żyć spokojnie, uczciwie i anonimowo w miarę możliwości. Nie wiem, i ty nie wiesz, panie, czy jestem godzien…
– Jesteś, jesteś! – król nie miał wątpliwości. Pewnie tak zostaje się królem. – Jeśli chcesz zamieszkać w moim… to znaczy, jeśli chcesz tu zamieszkać, musisz coś dla mnie zrobić.
– Zamieniam się w słuch, panie – odparł przybysz zamieniając się w kogoś, kto jak najszybciej chce opuścić zamkowe komnaty na zawsze.
Bo bardzo, ale to bardzo nie lubił, gdy używano wobec niego słowa „musisz”. Aż krzyczało, że ktoś ma wobec niego zamiary i uważa, że może mu rozkazywać. Nie był w stanie w jednej chwili rozpoznać natury konceptu, ale zrozumiał tyle, że ktoś stawia warunki dla jego spokojnego, uczciwego i pełnego dyskrecji życia. Niby nic nowego: zawsze trzeba przestrzegać jakichś warunków, ale jeśli są podawane szeptem, od razu wiadomo, że prędzej czy później trzeba będzie wybierać między posłuszeństwem a wolnością.
Nie dziwota, że w ogóle nie słuchał szeptu króla.
Zamiast tego próbował odtworzyć z pamięci plan okolic, który widział jakiś czas wcześniej na tablicy z pokusami. Ogarnęła go złość, gdy przypomniał sobie, że mapa została umieszczona zbyt wysoko, by móc zlokalizować drogi wyjazdowe. Nie dostrzegł problemu tylko dlatego, że wtedy nie zamierzał stąd wyjeżdżać.
Gdy król skończył, przybysz skłonił lekko głowę w uniwersalnym geście ni to szacunku, ni to pożegnania.
– Czyli zgadzasz się! – zawołał radośnie król, który dał sobie prawo nadawania gestom takiego znaczenia, jakiego akurat potrzebował. Zapewne tak zostaje się królem na dłużej.
– Panie… Ja… – przybysz gorączkowo poszukiwał słów i gestów, które nie ulegną królewskiej nadinterpretacji.
– Tak, wiem: jesteś onieśmielony, zaszczycony, wdzięczny, bla! bla! bla… – król zaśmiał się dobrodusznie. – No, zmykaj już i… i… i nie wracaj póki nie wykonasz zadania!
Zanim gość zamknął za sobą drzwi, król zawołał jeszcze:
– Zaczekaj! Nawet nie wiem, jak się nazywasz…
– Mam na imię Zenobiusz. Zenobiusz Przybysz – odparł przybysz i czym prędzej skierował się na parking.
Tuż za nim podążał szpieg.
Bo w królestwie panowała przede wszystkim Podejrzliwość – król lubił wiedzieć wszystko o wszystkich. Nie ufał nikomu odkąd Strażnik Zasobów Królestwa bez jego wiedzy sprzedał złote pole, żeby kupić żabie bagno, przez co jedno znikło z mapy królestwa, a drugie nigdy się nie pojawiło. Gdyby lud się o tym dowiedział, z dobrego imienia Strażnika Zasobów Królestwa zostałaby zapewne miazga. Ale i król nie był święty. Zapewne to wymusiło pewną… łaskawość.
Może tak zostaje się królem na zawsze.
A może tak traci się tron?
2. Gnejs
Zenobiusz Przybysz doszedł do wniosku, że wszystko mu jedno, którą drogą wyjedzie z królestwa. Ruszył tą, która prowadziła na południe.
Wiał silny wiatr, drzewa gięły się ku ziemi, jakby chciały go przestraszyć bądź zatrzymać. W pewnej chwili jedno z nich runęło w poprzek jezdni. Nie było wyjścia: Zenobiusz skręcił w leśną drogę z nadzieją, że doprowadzi go tam, gdzie chciał trafić – poza królestwo, gdzie zamku nie nazywano zamkiem, a król prawdopodobnie najbardziej ze wszystkiego lubił słuchać i podziwiać siebie samego.
Długo jechał polną drogą, wśród wichury i ulewy. Kiedy minął maleńkie, okrągłe, a potem długie, trochę większe jezioro i zorientował się, że wciąż jest w lesie, poczuł się nieswojo. W pewnej chwili samochód podskoczył na wybojach, a przed oczami Zenobiusza śmignęło duże zwierzę z rogami. Unikając zderzenia skręcił w ostatniej chwili i zahamował gwałtownie. Samochód zatrzymał się o cal od grubego pnia starej sosny. Silnik zgasł i nie chciał już odpalić.
Co za baran ze mnie! – rozzłościł się Zenobiusz Przybysz, ale po chwili skarcił się za to i postanowił zachować spokój. Przymknął oczy i zaczął liczyć do trzynastu. To zawsze mu pomagało. Gdy doliczył do końca, otworzył oczy i zauważył, że ulewa minęła. Ucichł też wiatr. Wyszedł z samochodu i zajrzał pod maskę, choć absolutnie nie rozumiał na co patrzy i po co. W poczuciu beznadziei zatrzasnął klapę i zatopił się w myślach.
– Mogę ci pomóc – usłyszał, i aż podskoczył, bo nikogo nie było w pobliżu.
Pomyślał, że zmysły odmawiają mu posłuszeństwa i że jest to jakaś klątwa rzucona przez króla za dezercję. Zwykle był daleki od wiary w takie rzeczy, ale teraz, gdy był daleki także od cywilizacji, klątwa wcale nie wydawała się taka niedorzeczna.
Rozejrzał się czujnie, a wtedy dobiegły go jeszcze słowa:
– Wszystko z tobą w porządku. Nie pokazuję się, bo kiedy to robię, ludzie zaczynają krzyczeć. Ale mogę pomóc. Naprawdę!
Spokojny, opanowany głos dobrze wpłynął na Zenobiusza. Chciał zobaczyć jego właściciela, a jednocześnie nie chciał wyjść na wścibskiego. W końcu, jeśli ktoś chce pozostać incognito, należy to uszanować.
Z drugiej strony – pomyślał. – Może ktoś tu jest przewrażliwiony na punkcie swojego wyglądu?
Za wszelką cenę nie chciał pozostać sam w lesie, zwłaszcza, że dzień powoli zamieniał się w spokojny, przesiąknięty zapachem deszczu wieczorek, który jednak mógł niebawem stać się złowieszczym pełnym tajemniczych dźwięków zmrokiem. Tylko dlatego zaczął wołać, obracając się wokół własnej osi:
– OK! Możesz się pokazać! Nie mam zwyczaju krzyczeć, nawet kiedy…
Zaniemówił, gdy zobaczył przed sobą postać tak dziwną, że nie umiałby jej opisać. Jak można krzyczeć widząc kogoś, kogo nie da się opisać? Jedyne czego był pewien, to rogi.
– To ty przebiegłeś przed moim autem, prawda? To przez ciebie omal nie rozbiłem się na tym drzewie? – zapytał.
Ale bez złości.
– Przepraszam… – rogi pochyliły się ku ziemi w skłonie pełnym skruchy i pokory. – To było bardzo miłe – usłyszał jeszcze.
– Ale co jest takie miłe?! – Zenobiusz pomyślał, że jednak przydzwonił w pień i jest w szoku, tylko nie odnotował tego od razu. Na skutek urazu. Coś musiało się stać: rozmawiał z rogaczem, a co gorsza, rogacz rozmawiał z nim! Dyskretnie szczypnął swoje ucho, poczochrał się po głowie, głęboko nabrał powietrza, po czym zakołysał się przestępując kilka razy z nogi na nogę. Każdy wie, że to najlepszy sposób na kontrolę zmysłów.
Stwierdził, że ich nie postradał i że rozmowa toczy się nadal:
– To, że wolałeś się rozbić niż…
– Och, daj spokój! To odruch. Tego się nie kontroluje – machnął ręką Zenobiusz, który był nadzwyczaj prostolinijnym i prawdomównym człowiekiem.
– To odruch dobrego człowieka, dlatego chcę ci pomóc – odparł stwór i położył ni to kopytko, ni to rękę na masce samochodu. Po chwili tak krótkiej, że Zenobiusz nie zdążył się nawet zdziwić, powiedział po prostu: – Już.
Silnik zamruczał cicho i nadzwyczaj kojąco.
– Kim ty właściwie jesteś? – zapytał Zenobiusz. – I co tu robisz? Z takim talentem do naprawy samochodów… Nie szukasz przypadkiem dobrze płatnej pracy?
– Nie mogę stąd odejść – odparł rogaty stwór.
W miarę upływu czasu zaczął się Zenobiuszowi kojarzyć trochę z człowiekiem, a trochę z łosiem wyciosanym w kamieniu. Nie czuł lęku. Za to – ku swojemu zdumieniu – poczuł coś w rodzaju współczucia.
– Jest w tobie dużo smutku – zauważył. – Mieszkasz tu całkiem sam?
– To nie jest łatwe pytanie…
– No to po kolei: kim właściwie jesteś? – Zenobiusz powtórzył pytanie stawiając wszystko na jedną kartę, bo wciąż nie pozbył się obaw, że zostanie posądzony o wścibstwo.
– Czasem nazywają mnie diabłem i wysyłają do piekła. Boją się mnie i przeklinają. Wiesz, zauważyłem, że gdy ludzie mówią o diable, to tak naprawdę zazwyczaj mają na myśli innych ludzi. Czy to znaczy, że on w nich mieszka? Jedni robią drugim krzywdę, a potem zrzucają winę na diabła, czyli kogoś innego. Ale, uczciwie mówiąc, widziałem i takich, którzy próbują to naprawić… Jesteście nieprzewidywalni i bardzo skomplikowani…
Zenobiusz pomyślał o królu, o jego zapewne dobrych intencjach, ryzykownych pomysłach i zdziwieniu, że jest niedoceniony. Tak, to co najmniej skomplikowane – pomyślał.
– Skąd się tu wziąłeś? – pytał coraz bardziej zaciekawiony.
– Może naprawdę z piekła! – zaśmiał się stwór, ale szybko spoważniał. – Niewiele pamiętam. Jestem tu tak długo, że coraz więcej wspomnień zasnuwa mgła niepamięci. Wiem tylko, dlaczego tu jestem…
– Opowiesz mi?
– Czuwam przy moich… Chodź, pokażę ci coś!
Przedzierali się przez zarośla, przeskakując przez wilcze jamy, wykroty i strugi. Zenobiusz nie przestawał się dziwić, że podąża za łosiem podobnym do człowieka, który mógł być… wszystkim, a jednak czuje się bezpiecznie.
Wreszcie stanęli przed wielkim kamieniem, niemal całkowicie otulonym tak gęstym mchem i porostami, że – pomimo gabarytów wielkości chałupy – łatwo było go nie zauważyć w leśnym poszyciu. W ostatnich promieniach słońca mienił się wieloma kolorami, ale zdecydowanie przeważała szarość, miejscami przechodząca w fioletowy błękit. Zenobiusz dotknął go w zachwycie.
– Jaki wielki głaz! – zawołał. – Skąd mógł się tu wziąć?!
Rogaty stwór także położył swoją dziwaczną dłoń na kamieniu, ale w miejscu, gdzie porastał go najbardziej gęsty mech. Zrobił to bardzo delikatnie, niemal z czułością.
– Wszyscy zamienili się w kamień – powiedział cicho, w jego głosie pobrzmiewała tęsknota i ból. – Masz przed sobą całą moją rodzinę. Pełną niewyczerpanego ciepła matkę, Piroksenę. Barwną jak motyl siostrę, Amfibolę. Szlachetnego ojca… Kwarc mu na imię. No i mojego małego, wszędobylskiego brata. Nazywaliśmy go Skaleń. Pamiętam tylko tyle, że naprawdę pochodzimy z najgłębszej głębi: moich rodziców ukształtowało samo jądro ziemi. Czy to jest piekło? Nie wiem.
Zenobiusz zdziwił się, że nie zdziwiło go wyznanie rogacza. Po prostu przyjął je do wiadomości, jakby właśnie podano mu godzinę lub datę. Stwierdził, że brak zdziwienia jest naturalną konsekwencją rozwoju wypadków: już na początku Zdziwienie musiało poczuć się dotknięte, że nie zostało przywołane na czas i zatrzymane na dobre.
– A ty? Posiadasz jakieś imię? – zapytał.
– Mam na imię Gnejs, ale niektórzy mówili mi Zgniotek. To chyba trochę pieszczotliwe, prawda?
– Brzmi… bardzo sympatycznie – przyznał Zenobiusz, ale nie to zaprzątało jego myśli: – Jak to się stało? No wiesz: twoja rodzina… Czy to jakaś kara?
Gnejs zamyślił się na chwilę.
– Wiesz, byłem wtedy bardzo młody… O ile dobrze rozumiem, moi rodzice przybyli tu na chwilę, gdy tylko rozpętała się walka między wielkimi płytami tektonicznymi. Wykorzystali do tego erupcję wulkanów, a potem wędrówkę lodowca. Chcieli tylko przeczekać w bezpiecznym miejscu… Okolica tak zachwyciła mamę, że mój niezwykle twardy, ale i romantyczny ojciec postanowił zrobić jej niespodziankę i podjął decyzję, że osiądziemy tu na zawsze. Może nie znał konsekwencji? – westchnął ciężko, niemal załkał.
– Czyli zostaliście ukarani? Za co właściwie?
– Myślę, że to była zazdrość tych, którzy nie mieli odwagi wyjść na słońce, a jednocześnie bardzo go pragnęli…
– Kto was ukarał? Macie jakiegoś króla?
– Każdy ma jakiegoś króla! Czy imię jest ważne?
– Masz rację – odparł Zenobiusz, ale ponieważ nie uściślił, trudno było powiedzieć czy zgadzał się ze wszystkim, czy tylko z połową wypowiedzi Gnejsa. – W każdym razie wasz król był wyjątkowo okrutny.
Zapadła długa cisza.
– Masz trochę racji, a trochę nie – odezwał się Zgniotek z namysłem. – Mógł nas rozdzielić, ale tego nie zrobił. Może nie chciał skrzywdzić nas bardziej niż to konieczne…?
Zenobiusz pokiwał głową i wreszcie ośmielił się zadać pytanie, które cisnęło się od początku:
– Jak to się stało, że ty pozostałeś… że ciebie to nie dotknęło aż tak?
– Mam na imię Gnejs – odparł z dumą Gnejs, zwany Zgniotkiem. – Kiedy mnie zgniatają, nie ginę, lecz rosnę w siłę i jeszcze mogę ochronić innych: zamknąć ich w jednej, niezniszczalnej formie. Bo miało być inaczej: wszyscy mieli stać się kupą kamieni i ziaren piasku: razem, a jednocześnie w rozsypce, w ciągłym lęku przed wieczną rozłąką. Mogłem zrobić tylko jedno: przytulić ich bardzo, bardzo mocno. To był właściwie odruch, ty wiesz co to znaczy… – Spojrzał wymownie na gruby pień sosny. – Zadrwiono z mojej siły: klątwa scaliła ich na zawsze, a ja do końca świata będę tak przy nich trwał… Może powinienem przewidzieć, że odruch serca zostanie wykorzystany przeciwko mojej rodzinie, ale byłem wtedy bardzo młody, jeszcze trochę magmowaty …
– Czy próbowałeś jakoś to zmienić?
– Oczywiście! Kiedy się upewniłem, że niebezpieczeństwo minęło i postanowiłem ich uwolnić, zrozumiałem, że nie mam takiej mocy. Czym prędzej pobiegłem na najwyższą górę w okolicy. Musiałem długo czekać aż rozpęta się wielka burza, bo wiedziałem, że tylko wtedy, kiedy grom z nieba łączy się z żarem wnętrza ziemi, mogę zostać usłyszany. Ale ziemia nie otworzyła się… Za to pewnego dnia ludzie usłyszeli moje wołanie. Nie wiem dlaczego, może dlatego, że widzą tylko to, co chcą widzieć, rozumieją świat tak, jak chcą go rozumieć, albo jak im każe ktoś inny… tak czy owak, na mnie zrzucili winę za wichury, burze, ulewy, a nawet za swoje lenistwo i głupotę. Powiedzieli, że przynoszę zło, a górę nazwali Diablą Górą. Tylko nieliczni zauważyli, że choć przestałem tam chodzić, wichry wieją jak wiały, ulewy kładą każdy kłosek, a leniwych głupców nadal nie brakuje…
Zenobiusz poczuł ciężar w sercu, gdy zrozumiał, że o losie Gnejsa i jego rodziny decydowała Zazdrość i Zabobon. Patrząc na rogatego stwora nabierał obaw, że wciąż miały się dobrze i trwały na tej pięknej ziemi w najlepsze. Tyle że przybierały różną postać: choćby Plotki czy Niechęci.
– Pewnego dnia na szczycie „mojej” góry zaczęto wznosić wieżę… – kontynuował Gnejs po chwili milczenia. – Patrzyłem na kamienie, których do tego używano i pomyślałem, że to mogli być oni: mama, tata, siostra, brat… Chyba wtedy zrozumiałem, że nie powinienem narzekać. Tym bardziej, że jednak czasem mogłem ich przytulić naprawdę. – Jego kamienną twarz rozświetlił tkliwy uśmiech. – Zdarzały się momenty, bardzo krótkie, ale jednak, gdy czar znikał i stawali przede mną tacy, jakimi ich zapamiętałem. Chociaż… mama zawsze miała łzy w oczach. To znaczy, dopóki Skaleń nie rozbawił jej swoimi wybrykami.
– Powiedziałeś: „czasem mogłem ich przytulić”, czy to znaczy, że już nie możesz?
– No właśnie – przyznał Gnejs. – Klątwę zdejmował tylko daleki dźwięk dzwonu. Od jakiegoś czasu już się nie rozlega.
– Czy wiesz skąd dochodził?
– Stamtąd – rogi Gnejsa wskazały północ. – Niestety, nikt już nie uruchamia dzwonu, choć on wciąż tam jest.
– Dlaczego sam tego nie zrobisz?
– Przecież nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie!
– Racja – przyznał Zenobiusz i nagle doznał olśnienia: – A gdyby przeniesiono go bliżej? Zdążyłbyś…
Gnejs pokręcił głową:
– To już nie ma znaczenia…
– Jak to?!
– Wiele lat temu ktoś, może król, miał taki kaprys, żeby przenieść dzwon do miasteczka, które leży u stóp góry. Diablej Góry – uściślił z niechęcią. – Nawet wybudowano dzwonnicę, bo ta, w której wisiał dotychczas, została spalona. Ludzie lubią unicestwiać różne rzeczy. Siebie czasem też – zerknął na Zenobiusza, jakby się upewniał, czy i on nie zamierza czegoś zniszczyć. – Nową dzwonnicę miał postawić człowiek, który wyrabiał wozy, sanie, koła, no wiesz…
– Kołodziej.
– Tak? Myślałem, że zwą go stelmach… Ale nie będę się sprzeczał, bo co tylko nauczę się waszego języka, zaraz się okazuje, że słowa znaczą co innego albo brzmią inaczej niż wczoraj.
Przybysz pokiwał głową. Po pierwsze wiedział już, że gnejsowe wczoraj mogło się wydarzyć w okresie karbonu albo na przykład za panowania Franciszka II, a po drugie też miewał takie wrażenie, że język, jego ojczysty język! ewoluuje za szybko.
– Nie mogło być lepiej – kontynuował tymczasem Gnejs. – Zdążyłbym sam rozkołysać dzwon i zobaczyć swoich, zanim zamilknie. Byłem taki szczęśliwy! Wszystko poszło dobrze, ale gdy uruchomiono dzwon i wydobył się dźwięk, moja rodzina nie stanęła przede mną jak zawsze. Wszystko na nic! Wpadłem w rozpacz, bo zrozumiałem, że dzwon ma moc tylko wtedy, gdy śpiewa we własnym domu. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz?
– Oczywiście – przytaknął Zenobiusz, zafascynowany tym, że Zgniotek w skórze łosia, tylko trochę podobny do diabła, potrafi tak poetycko opisywać rzeczywistość.
Gnejs opuścił głowę, jakby rogi nagle zaczęły mu ciążyć.
– A potem strzelił mi do głowy szalony pomysł: w nocy przeniosłem dzwon tam, skąd pochodził. Nie wiem, może coś naruszyłem, bo gdy rankiem ludzie przynieśli go z powrotem do miasteczka, załamała się konstrukcja nowej dzwonnicy, a jej budowniczy runął w dół razem z dzwonem… Ludzi ogarnął strach. Wynajęli kogoś, kto wybudował nową dzwonnicę tam, skąd pochodził dzwon, bo znów go przeniosłem, jeszcze tej samej nocy. Ale nie chciałem niczyjej śmierci! To był wypadek. Wierzysz mi?
Zenobiusz nie miał wątpliwości. A gdyby nawet, to głos i wyraz gnejsowych oczu natychmiast by je rozwiał.
I wtedy wpadł mu do głowy kolejny pomysł:
– A gdybym ja rozkołysał dzwon? – zapytał.
Gnejs rzucił mu szybkie, przepełnione bezbrzeżnym smutkiem i wdzięcznością spojrzenie.
– Dziękuję. Jesteś naprawdę dobrym człowiekiem, ale to się nie uda… Kiedy dzwon uderzył w posadzkę tamtej dzwonnicy, w jego płaszczu powstało pęknięcie. To tak, jakby umarł… Kiedy się o tym dowiedziałem, całą noc tłukłem głową w siny kamień, a rano wyrosło mi to – wskazał na poroże, tyleż imponujące, co nie na miejscu. – Wiesz, nasza matka zawsze mówiła do Skalenia, że jak nie przestanie szaleć, tak jak to on miał we zwyczaju, wyrosną mu rogi i kopytka… Czy to możliwe, że w ten sposób chce mi coś powiedzieć?!
Zenobiusz Przybył zamyślił się głęboko. Bo cóż można odpowiedzieć, gdy niezgniatalny, człekopodobny stwór z rogami na głowie, który nie był diabłem, choć pochodził z wnętrza ziemi lub wulkanu i którego rodzinę zaklęto w siny kamień, nie miał pewności co do prawdopodobieństwa występowania zdarzeń paranormalnych?
Niemniej rozważania Gnejsa skłoniły go także do wspomnień: pomyślał o wszystkich, których pożegnał na zawsze i odkrył, że chciałby mieć od nich jakikolwiek sygnał obecności. Choćby tylko troski…
Dlatego powiedział:
– Wszystko możliwe. A to by znaczyło, że ciągle są z tobą, wiedzą co czujesz. Może cierpią, gdy ty cierpisz? No wiesz: jak to rodzina.
Zgniotek wyprostował się nagle, przez co wydało się, że jest większy niż na początku rozmowy. Jednocześnie zenobiuszowe serce przeniknęła pewność, że znalazł się tu nieprzypadkowo, że ma coś ważnego do zrobienia.
– Skąd pewność, że dzwon jest niemy? – zapytał.
– Słyszę, co ludzie mówią. Czasem chodzą po lesie i rozmawiają… – odparł Gnejs.
Zenobiusz pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Nie gniewaj się, ale moje doświadczenie mówi, że wszystkie wieści trzeba sprawdzić. Jedne są godne uwagi, inne okazują się tylko plotkami. Tych drugich jest większość. Ja na przykład przekonałem się niedawno, że nawet informacje umieszczone na rogatkach miasteczka są pełne… – szukał słowa, które nikogo nie dotknie, ale dobitnie wyrazi jego frustrację – …nieścisłości i przekłamań – dokończył po chwili.
Gnejs wytrzeszczył oczy:
– To już nawet tablice przydrożne mogą kłamać?!
– Nie mogą, ale owszem, rozmijają się z prawdą – pokręcił głową Zenobiusz.
Wobec niegasnącego zdumienia rozmówcy, postanowił dodać:
– No niestety. Mało brakowało, a zamieszkałbym w tej okolicy zachęcony mylącą informacją. To było bardzo nieuczciwe!
Gnejs spojrzał na niego jakby zapomniał o swoich troskach, jakby rozczarowanie przybysza sprawiło mu o wiele większą przykrość.
– A czego szukałeś? Czego nie znalazłeś w naszych stronach? – zapytał z ciekawością zmieszaną ze smutkiem.
Zenobiusz zrozumiał, że ma przed sobą kogoś, kto jest bardzo mocno związany z ziemią, na której przyszło mu żyć, choć nie było to życie łatwe… Zrobiło mu się nieco głupio, że patrzy krytycznie na to, co inni kochają tak bardzo.
Postanowił jeszcze raz przemyśleć wszystko, zapomnieć o tym co głosiła nieudolna reklama i przekonać się, czy jest za co kochać miejsce, które równie łatwo zachwyca, co zniechęca.
Zauważył, że na trawie pojawiła się wieczorna rosa. Podziękował Gnejsowi i pożegnał się z nim, obiecując, że jeszcze się zobaczą.
ciąg dalszy tuż tuż… 🙂
Czekam z ciekawością na ciąg dalszy opowieści o miejscu, które równie łatwo zachwyca, co zniechęca.