Jeszcze niedawno obserwowaliśmy na niebie nie zawsze równoległe pięciolinie kreślone przez samoloty. Kierunek: najczęściej wschód-zachód, pewnie Berlin-Moskwa. Miało to swój urok, choć czasem złościło, bo nie pozwalało mieszkańcom sennej mazurskiej wsi zapomnieć o wszechobecnej cywilizacji.
Samoloty, śmigłowce, motolotnie, satelity… „Moja chata s kraja”? – już nie. A jednak zrobiło się dziwnie, gdy proste linie zastąpiły krzywe wyznaczające trajektorię odwołanych lotów.
Potem niebo stało się… bezludne.
Warci tyle, co czyny
Za to w naszym życiu zaczęło dziać się więcej:
Annuszka prosi o pomoc dla przyjaciół swojej mamy, Walentiny, która jest jedyną znaną im osobą mieszkającą w Polsce. Co prawda przebywa tu od trzech miesięcy, ale to nie oznacza, że ma możliwości, żeby im naprawdę pomóc. Dlatego pani Wala dzwoni do córki, a ta do mnie. Co się dzieje? Jej znajomi są mieszkańcami miasta, które zostało zaatakowane jako jedno z pierwszych. Jest ich czworo: czterdziestokilkuletnia Olena, jej pięćdziesięcioletni mąż, Witia oraz ich przyjaciółka – rówieśnica Oleny, Tamara z nastoletnią córką, Sonią.
Wysiedli z pociągu w Warszawie i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Dzwonię do brata, choć nie znam jeszcze jego stosunku do tego wszystkiego. Liczę jednak na jego kreatywność i znajomość stołecznych realiów. Natychmiast kombinuje, jak ich pomieścić na tę jedną noc w swojej maleńkiej kawalerce. Umawiamy się, że rano zawiezie ich na pociąg na Mazury, bo w naszej najmniejszej i najbiedniejszej w tym rejonie gminie, właśnie przystosowano na potrzeby uchodźców budynek szkoły zlikwidowanej dwa lata temu.
Informuję zatem Annuszkę, żeby przekazała znajomym co i jak. Po jakimś czasie dowiadujemy się, że właśnie zostali przejęci przez wolontariuszy i zawiezieni do noclegowni trzydzieści kilometrów za Warszawą. Byli tak zmęczeni, że nie mieli już siły czekać, co wykombinujemy. Szkoda, bo byłam już w kontakcie z przyjaciółmi, którzy wracali z południa Polski i jedno z nich przez moment wahało się czy nie skręcić z trasy, żeby „podjąć rozbitków”.
Wobec ich decyzji, odwołuję brata:
– Na razie mają nocleg tu-i-tu – informuję. – Zobaczmy, co postanowią rano.
– OK – odpowiada. – W samą porę, bo już miałem schodzić do garażu.
I jeszcze telefon do przyjaciela – tego, który zastanawiał się czy skręcać na Warszawę (mimo zmęczenia, które stara się ukryć – dopiero w trakcie rozmowy uświadamiam sobie, że ma za sobą setki kilometrów, może nawet tysiąc). W odpowiedzi słyszę:
– Szkoda, bo już jestem na trasie do Warszawy… Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów. Ale… żeby teraz do nich dotrzeć, musiałbym przebijać się przez całe miasto, bo są po przeciwnej stronie Wisły.
I po chwili:
– A jednak, gdybym ich zabrał, nie musieliby tłuc się jutro pociągiem.
W trakcie naszej rozmowy mam dwa połączenia oczekujące. Jedno od Annuszki, więc proszę przyjaciela, żeby dał mi chwilę: może coś się zmieniło?
– W porządku – odpowiada cierpliwie. – Zjadę na stację benzynową, wypiję jakąś kawę, ale nie będę czekał długo, bo oczy mi się kleją, a rano do pracy trzeba…
Annuszka przekazuje mi wiadomości od naszych podróżników:
– Tam jest straszny chaos! Dostali łóżka na wielkiej, zimnej hali. Wiatr hula. Do łazienki długie kolejki. Są ogromnie zmęczeni, ale…
– Poczekaj – przerywam jej. – Czy w ogóle są gotowi jechać do nas?
– Mówią, że tak. Przecież nie mają innych możliwości…
Przejmuję inicjatywę:
– OK, póki co, niech jeszcze nie kładą się spać.
Brat przyjmuje zlecenie bez zbędnych komentarzy i marudzenia. Ustalamy, gdzie jest hala, z której ma odebrać pasażerów. Kontaktuje się z moim przyjacielem, żeby ustalić optymalny punkt „przerzutu”. Taki plan zaoszczędzi czas i siły zarówno kierowców, jak i podróżników.
Dwie godziny później cała czwórka przesiada się na jakiejś stacji benzynowej z jednego samochodu do drugiego: jest północ, może nawet pierwsza w nocy, nie mają pojęcia w jakiej są części całkowicie im obcego kraju, nie rozumieją języka, nie wiedzą dokąd jadą…
Chyba to dopiero uświadamia mi ich sytuację.
Taka Determinacja musi być córką bardzo złej matki.
Wczesnym świtem docierają szczęśliwie na miejsce, ale okazuje się, że dawna szkoła nie zostanie im otwarta ot tak. Procedury jeszcze nie istnieją, nie wiadomo kto jest odpowiedzialny, od kogo wziąć klucze… W efekcie uchodźcy trafiają do niezwykle gościnnego domu swojego niezwykle zmęczonego Kierowcy. Jestem pełna podziwu. I wdzięczności, bo w jakiś sposób czuję się za nich odpowiedzialna – od razu założyłam, że w razie czego przyjmę ich u siebie, choć jeszcze nie zdążyłam poinformować o tym mojej rodziny…
I ja przybywam rano do domu moich przyjaciół, żeby wesprzeć Gospodynię. Goście późno schodzą na śniadanie. Nic dziwnego: ich podróż trwała kilka dni.
Gdy pokazujemy na mapie dokąd trafili, nie kryją przerażenia: nie spodziewali się, że znaleźli się tak blisko rosyjskiej granicy (10 kilometrów w linii prostej). Zapewniamy, że są bezpieczni. Dziś uświadamiam sobie naszą naiwność: to był czwarty dzień wojny – nikt nie mógł mieć pewności co się wydarzy za chwilę!
Czekamy na decyzję władz naszej gminy: wcale nie jest oczywiste, że przyjmą uchodźców. Przepisy są niejasne, coś się wikła…
Na szczęście zadaję się z właściwymi ludźmi: po prostu spokojnie rozważamy z gościnnymi przyjaciółmi różne opcje. Tymczasem trzeba gości nakarmić i spróbować ustalić, co zamierzają robić dalej. Okazuje się, że trzeba ich też wysłuchać, bo każdy przywiózł swoją Opowieść. Są w ciągłym kontakcie z rodziną i przyjaciółmi. Mąż i syn Oleny walczą na froncie. Sonia trenuje taniec towarzyski (turniejowo). Witia, mąż Oleny, mieszkał kiedyś na Białorusi, ma skomplikowaną sytuację, bo posiada tam wielu przyjaciół. Czy teraz są wrogami, bo Białoruś wspiera Rosję? Zarówno Olena i Witia, jak i Tamara z rodziną kilka miesięcy temu wprowadzili się do nowo wybudowanych domów. Pokazują zdjęcia. Niewątpliwie są zamożnymi ludźmi. A jednak każde z nich przyjechało z jedną walizką. Nie mają pojęcia, jak długo będzie trwała ich podróż i czy w ogóle będą mieli do czego wracać.
Rozmowa jest przygodą samą w sobie, bo nasz rosyjski nie jest imponujący, a ukraiński całkowicie obcy. Czasem wszyscy jesteśmy zdezorientowani, ale po chwili podejmujemy grę w kalambury i skojarzenia. Ambitnie nie korzystamy z translatora. Czasem wybuchamy śmiechem. Kobiety starają się być bardzo dzielne. Tylko Witia się nie uśmiecha. Nie umyka naszej uwadze ich dezorientacja, wdzięczność, przerażenie, ale – ponad wszystko – przygnębienie. Smutek jest jak czarna dziura, która zasysa wszystko, a najszybciej tematy, które udają, że życie toczy się dalej i wszystko będzie dobrze.
Są bardzo pobożni. Cenią Polskę za to, że kieruje się wartościami bliskimi ich sercu: ich zdaniem nie ma tu tyle nieprzyzwoitości i rozwiązłości co na zachodzie. Nie nazywają tego „tęczową zarazą”, ale z rozmowy wynika, że chodzi im właśnie o te kwestie. Któreś z nich aż się wzdryga. To nie jest czas na takie dyskusje, a wiadomo, że i bez bariery językowej są one niezwykle trudne…
Często przywołują imię Boga, ufają, że nie da im zginąć i że to On postawił nas na ich drodze. A jednak obawiają się zostać tak blisko ruskiej granicy. Nagle pojawia się coś, co skłania ich do wyjazdu z Polski, a może tylko przeważa szalę rozterek. Nie wnikamy – to ich życie, ich wybory. Wybierają Niemcy. Jednak nie mają tam nikogo znajomego.
Sprawdzamy połączenia kolejowe, ale nie wyobrażam sobie, że puszczę ich w tę drogę bez upewnienia się, że mają tam jakieś życzliwe dusze. Dzwonię do pięciu osób, które mieszkają za naszą zachodnią granicą. Między innymi do Sławka z Berlina:
– Wiesz – mówi po wysłuchaniu mojej prośby – do tej pory wojna wydawała się taka daleka, a „przez ciebie” weszła do naszego domu… Oczywiście zrobimy co w naszej mocy. Mieszkanko jest bardzo małe, ale zorganizujemy wszystko co trzeba. Możesz na nas liczyć.
Po chwili odzywa się kolejna osoba. Ta, którą znałam i rozpoznawałam jako surową i nieprzystępną, a nawet opryskliwą. Nagle okazuje się wrażliwa, troskliwa i nad wyraz gościnna.
Następnego dnia nasi pierwsi uchodźcy wyjeżdżają do Szczecina, a stamtąd, przez Berlin aż pod zachodnią granicę Niemiec. Jak najdalej… Podróż przedłuża się, bo – o ile dobrze zrozumiałam – któreś z nich musi wyrobić paszport biometryczny. W tym czasie nasi berlińczycy sprawdzają najkorzystniejsze połączenia, bo trwa jakaś przebudowa kolei i łatwo się w tym zgubić. Wciąż są w gotowości, żeby podróżnicy ani przez chwilę nie poczuli się pozostawieni samym sobie. Właśnie o to mi chodziło.
Kiedy otrzymujemy informację, że cała czwórka dotarła bezpiecznie do celu, Sławek mówi:
– Bardzo się cieszę. Martwiliśmy się o nich. Ogromnie im współczujemy. To przerasta naszą wyobraźnię… Gdybyśmy jeszcze kiedyś na coś się przydali, nie wahaj się, dzwoń!
Jestem w stałym kontakcie z Tamarą i Oleną. Zamieszkali w przyjaznym miejscu, jest nawet szansa na pracę. Nazywają nas swoimi aniołami, mówią, że nigdy nie zapomną.
Jeszcze im nie powiedziałam, że trafili także na anioły nieheteroseksualne.
Czy Bóg postawił je na drodze Oleny, Witii, Tamary i Soni, żeby już nie mylili wartości z wartościowaniem?
Barwy wrażliwości
W tym samym czasie odzywa się, Miranda, daleka znajoma. Znalazła mnie na fb po sześciu latach milczenia. Przeczucie jej podpowiada, że może mi zaufać. Jakoś tak pozytywnie mnie zapamiętała, że postanawia powierzyć pewną misję:
– Mam do dyspozycji trzypokojowe mieszkanie. Chcę je udostępnić uchodźcom. Mieszkanie należy do mojej mamy, ale ona jest w zakładzie leczniczym i będzie tam co najmniej dwa miesiące.
– O Boże! – nie mogę uwierzyć w szczęście. – Mirando, spadłaś nam z nieba. Właśnie rozmawiałam ze znajomą, Ukrainką. Jej przyjaciółka będzie jutro próbowała przebić się ze swojego bombardowanego miasta do Odessy, żeby uciec do Polski, i to właśnie tu. Ma sześcioro dzieci! Przecież to cudowny zbieg okoliczności, że akurat teraz ktoś oferuje mieszkanie!
– Tak się cieszę! – wtóruje mi Miranda, a ja niemal słyszę chóry anielskie. – Sama jestem mamą. Nie wyobrażam sobie co ona przeżywa.
Żeby nie nadwyrężać jej wyobraźni, opowiadam o losach gromadki, dla której szukamy lądu: Natalia długo wahała się przed podjęciem decyzji o ucieczce, to nie takie proste z sześcioma „ogonami” (odpowiednio 16-, 13-, 11-, 7- i dwoje 4-letnich bliźniąt). Dwa dni temu była umówiona, że ktoś ją przewiezie, ale ostatni most został zbombardowany. Potem wojsko trochę go naprawiło, ale nie było odważnego, żeby taką gromadkę przetransportować. Kolejne podejście było zaplanowane na następny dzień właśnie. Kciuki zaciskają się same.
Ustalam tryb odebrania kluczy, obiecuję, że dobrze zabezpieczę rzeczy właścicielki. Miranda martwi się, że mogę mieć dużo roboty, ale uspokajam ją, że dam radę. Najważniejsze, że rodzina będzie miała spokojny kąt na parę tygodni. Ogłaszam światu dobrą nowinę. Umawiam się z przyjaciółką na przygotowanie lokum. Tak się cieszę!
Miranda wie, że będę rano w mieście, bo wiozę czwórkę uchodźców na pociąg do Szczecina i już przed ósmą mogę odebrać klucze. Mówi, że do tej pory podeśle mi namiary na osobę, która mi je wyda.
Przed siódmą wyjeżdżam z domu, nie mam żadnej wiadomości od Mirandy. Dzwonię.
– Ja cię przepraszam! – słyszę głos nabrzmiały emocjami. – Naprawdę bardzo cię przepraszam!
W naiwności swojej dziwię się, że aż tak się kaja za to, że muszę się przypominać. Prawie mnie to wzrusza, solidna firma mimo wszystko. Tak sobie myślę tylko przez ułamek sekundy, bo wreszcie przechodzi do meritum. Mówi szybko, nerwowo:
– Przepraszam, ale ja się wycofuję z tego wszystkiego. Ja wiem, że to po prostu fatalnie wygląda, ale ja temu nie podołam. Bardzo cię przepraszam. Ja po prostu nie jestem na to gotowa. Zadzwoniłam do ciebie w emocjach po prostu, a potem po prostu miałam czas na zastanowienie i… Mamy teraz u siebie dwoje uchodźców. Są małżeństwem od pół roku. On… Po prostu… zachowuje się jakoś dziwnie. Ja mam dzieci. Chyba po prostu zaczynam się o nie bać… Wszystko jest jakieś takie inne niż myślałam. Różne rzeczy się słyszy. Ja się po prostu boję. Tych ludzi się boję, co mam ci powiedzieć? Ja po prostu odwołuję moją ofertę. Mam nadzieję, że coś im znajdziesz. Strasznie mi głupio przed tobą, i tak mi z tym źle! Głupio wobec ciebie i tej rodziny. Sama przecież jestem matką. Jak pomyślę, że ona z szóstką dzieci ucieka, to po prostu… Ale ja nie…
Płacze. Uspokajam ją:
– Daj spokój. Samo życie. Masz prawo do wszystkich emocji. Mów otwarcie, może powiesz coś, o czym warto wiedzieć? Nie przepraszaj. Nikt z nas nie wie. co jest właściwe i mądre, a co ryzykowne. Jak się zachować, na co uważać… Nie czarujmy się: wszyscy mamy mieszane uczucia. Spokojnie! Spokojnie… Coś tu zorganizujemy.
– Jeżeli moja sytuacja się wyklaruje, to ja się odezwę. To nie będzie za tydzień. To będzie trwało, niestety… Ale na razie przepraszam cię. Na fali innych emocji zadzwoniłam do ciebie z tą ofertą… – Powtarza się, ale w emocjach tego nie dostrzega.
– A zaspokoisz moją ciekawość? – pytam. – Powiesz co się stało? Może to dla mnie będzie jakaś nauczka?
– Wzięliśmy ich pod swój dach, bo ktoś nas poprosił, ale widzę, że to nie jest sytuacja komfortowa. Dokumenty zaraz stracą ważność. On nie ma prawa pobytu, ale chce tutaj zostać. W zachowaniu jest jakiś taki… Nie bardzo wiadomo kogo oni wspierają w tym wszystkim. Poza tym wydaje mi się, że to nie są ludzie, którzy mocno potrzebują tej pomocy… I… no po prostu: nie wiem, co myśleć. To jest ponad moje siły!
I znów ubolewa nad losem matki z szóstką dzieci. Niemal płacze. I znów ją uspokajam. Uspokajając, odkrywam, że jestem zła, rozczarowana, a jednocześnie naprawdę ją rozumiem. Uczucie zawodu, że nie mam mieszkania dla tej rodziny, miesza się z poczuciem, że naprawdę trzeba być ostrożnym w samarytańskich aktach. Nagle wśród nas pojawili się różni ludzie – nie znamy ich upodobań, zwyczajów, przekonań, przeszłości, słabości, lęków i uprzedzeń. Przenikają każdą sferę naszej rzeczywistości, otaczają nas, stają się ważniejsi niż lęk przed wojną, a tym bardziej drożyzną, destabilizacją gospodarki czy zachwianiem reguł życia społecznego.
Mimo wszystko ogarnia mnie poczucie porażki. Jakbym coś zepsuła, jakbym starała się za mało, jakbym kogoś zawiodła.
Uczymy się instynktów
Zatem mieszkania nie ma, a matka z szóstką dzieci jest w drodze. W momencie, gdy wysiądzie na dworcu w Przemyślu, miną cztery doby podróży. Jechali stojąc na korytarzu. W ostatnich godzinach nie mogli nawet wysiąść, żeby kupić wodę. Matka ma jakiś problem z sercem, nie ma siły jechać dalej. Ktoś z jej kościoła organizuje nocleg, żeby odpoczęła, zanim pojadą do Warszawy.
Następnego dnia mój brat ze swoją córką mają odebrać całą siódemkę z dworca. Bratanica przygotowała im posłania i kolację. Okazuje się, że wysiedli kilka stacji za wcześnie – winny jest zapewne stres, zmęczenie i nieznajomość naszego alfabetu. Emocje, ustalanie miejsca, oczekiwanie zanim kierowcy tam dojadą – w efekcie skraca się czas odpoczynku, a jeszcze trzeba odebrać bilety, które umożliwią podróż na Mazury. Lepiej od razu, żeby nie trzeba było zrywać się wcześniej niż o piątej. Przy kasach kilometrowe kolejki, a biletów i tak nie można było odebrać wcześniej, bo trzeba okazać dokumenty podróżników. Dzieci są wycieńczone – dwoje z nich odchorowuje podróż.
– Jak już dojadą, wezmę ich paszporty i przyjadę tu w nocy – decyduje brat, kiedy dociera do niego ta informacja. – Powinno być luźniej.
Jak postanowił, tak zrobił, ale wychodząc z biletami w garści dzwoni do mnie, bo musi coś z siebie wyrzucić:
– Nie masz pojęcia, co tu się dzieje! Wszędzie koczują ludzie z dziećmi. Jest też trochę starszych osób. Czasem trzeba uważać, żeby kogoś nie nadepnąć. Co to jest?! Dzieciaki ganiają albo śpią, a niektórzy siedzą na tych swoich walizkach i wiesz… mają takie puste oczy… Jezu, jak to ogarnąć?!
Kilka dni później, po kolejnych akcjach, ten sam człowiek mówi, że staram się za bardzo. Przekonuje, że to podstawowy błąd wolontariusza, który nie przeszedł lub nie zrozumiał szkolenia. Nie wolno dawać z siebie wszystkiego, bo wtedy wypalenie jest błyskawiczne i nieuniknione.
Wiem, ze ma rację.
Zatem, gdy jedni w akcie agresji naruszają, a inni w panice przekraczają granice, ja uczę się je stawiać – samej sobie.
Tymczasem zza wschodniej granicy napływają niepokojące wieści, od których tak trudno się odciąć, a z nimi kolejne fale uchodźców.
Przyszła wiosna – za oknem, a więc i w moim domu coraz więcej światła, a ja wciąż bronię się przed mrokiem, ogarniającym moje serce, wolę życia, nadzieję i poczucie sensu.
Takie stany przychodzą i odchodzą. Demony wojny próbują zawładnąć wyobraźnią – najskuteczniej płoszy je działanie.
Fronty
A działać można na wiele sposobów.
Podziwiam kobiety, mieszkanki mojej gminy, które angażują się w opiekę nad uchodźcami przybywającymi do dawnej szkoły. Wcześniej zrobiły wszystko, żeby dotychczasowe sale lekcyjne stały się przyjaznym miejscem, w którym przybysze będą mogli odpocząć i zastanowić się, co dalej zrobić ze swoim życiem.
Gmina i podległe jej instytucje pomagają według uprawnień i możliwości. Za to wolontariuszki z okolic są tam na każde zawołanie, pogadanie, pomaganie.
Wolontariuszki, bo większość stanowią jednak kobiety. Reprezentują różne zawody i pomysły na życie: jest wśród nich pielęgniarka, bizneswoman, emerytowana policjantka, matka zastępcza, nauczycielka, radna, sołtys, aktywistka społeczna. Zresztą wiele z nich już wcześniej angażowało się społecznie. Na ogół, ale nie zawsze są wspierane przez swoich mężów.
Postanowiły dać innym swój czas i pozytywną energię. Dużo czasu i mnóstwo energii. Z pewnością nie przeszły szkolenia dla wolontariuszy. Nie mam pojęcia jak radzą sobie z emocjami i cudzymi problemami, choć własne nie straciły na aktualności.
Przyjmują nowych gości, załatwiają formalności, wożą do lekarzy, urzędów, na zakupy. Kilku osobom załatwiły pracę w sąsiednich miejscowościach, jednej z uchodźczyń pomogły pochować męża, któremu choroby nie pozwoliły przetrwać stresu i trudów podróży. Zabawiają dzieci. Pomagają organizować podróż powrotną…
Często zastanawiam się nad tą potrzebą pomagania, która – jak się okazuje – drzemie w wielu z nas. W tym właśnie czasie staję się uczestnikiem ciekawej rozmowy w bardzo dużym gronie. Niektórzy nie chcą słuchać o wojennych okropnościach, choć nikt nie atakuje ich szczegółami przemocy i nieszczęść.
– Jestem zbyt wrażliwa, żeby tego słuchać! – tłumaczy się jedna z takich osób i dodaje z głębokim przekonaniem: – Bóg da, wszystko się dobrze skończy…
– To dobrze, że się uchodźcom pomaga – zabiera głos ktoś inny. – Ale na to trzeba jednak mieć czas!
Nie sądzę, a nawet wiem: takie rzeczy dzieją się poza grafikiem. Czas, to dobro, którym zarządzamy. Dlatego nie myślę, że ktoś „poświęca” swój czas, lecz go „przeznacza”.
Nie odzywam się jednak wcale, bo dyskusja żyje własnym życiem. Przechodzi w fazę rozważań nad tym, że są ludzie, którzy pomagają chętniej i tacy, którzy nie pomagają w ogóle, choć nie są przeciwni pomaganiu.
– Pomaganie jest taką samą wewnętrzną potrzebą, jak każda inna – podsumowuje jakiś intelektualista z psychologicznym zacięciem. – Jeśli się ją realizuje, człowiek jest po prostu szczęśliwszy. I jaki z tego wniosek? Że odruch serca bierze się z egoistycznych pobudek. Taka prawda!
Mam wrażenie, że jedni poczuli się usprawiedliwieni, inni rozgrzeszeni. Czy ktokolwiek poczuł się egoistą? Nie wiem.
Ale kocham moich przyjaciół za to, że nimi są.
Chylę czoła przed osobami, które ukrywając wzruszenie na widok ludzi wysiadających z jedną reklamówką, tak egoistycznie niosą uśmiech i wytchnienie. Owszem, każdy to robi na swój sposób: jedni ofiarowują rzeczy, inni pieniądze, jeszcze inni każdą wolną chwilę, słowa wsparcia, gesty zrozumienia albo wszystko na raz.
Zastanawia mnie, dlaczego naszych gości nie przeraża bliskość ruskiej granicy. Po kilku rozmowach dochodzę do wniosku, że trudno jest przestraszyć tych, którzy już raz uciekli i widzieli tak wiele.
Swietłana opowiada o tym, jak siedzieli całą rodziną dwa tygodnie w piwnicy. Schudła siedem kilo.
– Płakałaś? – pytam.
– Tak, ale tylko jak dzieci spały. Przy dzieciach nie wolno płakać, bo wtedy boją się bardziej.
Rozmowie przysłuchuje się Yulia. Wiem, że jest matką piątki dzieci. Najmłodsze ma najwyżej roczek. Opowiada o drodze przebytej etapami. O tym, że nie było jak się umyć, ale byli kierowani do miejsc, gdzie można zjeść, zdrzemnąć się i przebrać w czyste ubranie.
Do jej relacji dołącza Natasza, a chwilę później kolejna i kolejna kobieta. Podkreślają swoją wdzięczność za udzielenie schronienia, za tyle okazanej przez Polaków życzliwości. Są tym bardzo wzruszone.
W miarę upływu czasu przywołują coraz więcej szczegółów swojej gehenny. Najpierw myślę, że chcą jakoś usprawiedliwić swoją obecność, wyjaśnić dlaczego robią kłopot. Jeśli nawet, to jest w tym także drugie dno: myślę, że przy okazji próbują wyrzucić z siebie złe wspomnienia. Chciałabym, żeby w ten sposób można było zrobić miejsce nowym, lepszym, ale wiem, że to tak nie działa… A może się mylę? Oby.
Dlatego słucham ich, wzruszam się, przytulamy się na pożegnanie. Więzi tworzą się błyskawicznie. Wracam do domu niemal chora. Skóra boli mnie, jakby wgryzł się we mnie ich ból.
Nagle patrzę na różne aspekty swojego życia z innej perspektywy: wszystko staje się jednocześnie ważne i bezwartościowe.
Ważne, bo moje.
Bezwartościowe, bo takie kruche. Tak łatwo to unicestwić…
I wcale nie chodzi mi o rzeczy materialne. Wręcz przeciwnie, te można odzyskać, odkupić, odtworzyć, zaś ta sytuacja pozbawia mnie spokoju, który długo w sobie budowałam, marzeń, które miałam odwagę mieć, przyszłości, którą próbowałam kształtować, poczucia własnej wartości, bo moje życie, godność, zdrowie, wolność, mogą się w jednej chwili okazać iluzją.
Męstwo kobiet
Opowieści uchodźców mieszkających w dawnej szkole i tych spotykanych w innych okolicznościach mieszają się.
Są różne i podobne jednocześnie:
Do ostatniej chwili nikt nie wierzył w wojnę. Nawet, gdy już przy pierwszym bombardowaniu wyleciały wszystkie szyby, wydawało się, że to tylko przypadek – przecież nikt nie chce skrzywdzić cywilów! Kolejne dni i noce w piwnicy stają się przykrą koniecznością, ale wciąż tli się nadzieja. Wreszcie napływają wieści, które ją podkopują. Na przykład ktoś opowiada o siostrze bliźniaczce, która po wielu dniach wyszła ze schronu z kilkoma innymi matkami, aby zdobyć coś do jedzenia dla swoich dzieci – wszystkie zginęły… Ktoś inny widzi na własne oczy jak Rosjanie bez ostrzeżenia strzelają do kogoś, kto wyszedł z domu po godzinie policyjnej.
Najeźdźcy wręcz polują na ludzi, a moi rozmówcy widzieli to na własne oczy…
Dowiaduję się, jak to jest widzieć zwłoki sąsiadów na ulicy. Jak się ucieka jednym samochodem w osiem osób. Jak długa może się okazać trasa, którą jeszcze niedawno pokonywało się codziennie w niecałą godzinę. Jak się odpycha żerdzią trupy płynące rzeką, żeby nie zatrzymywały się w zakolu. Jak to jest jechać uszkodzoną drogą pomiędzy dwoma walczącymi armiami, gdy nad głową śmigają pociski…
Kobiety, które mi o tym wszystkim opowiadają, nie wyglądają na swój wiek, choć widać, że starają się dbać o siebie, niektóre mają nawet lekki makijaż. Są zastanawiająco opanowane. Jakby się zaimpregnowały na emocje. Tylko czasem zauważam drgnienie warg, podstępną łzę, nieobecne spojrzenie, stłumione westchnienie, zbyt mocno splecione dłonie. Żeby to zamaskować lub rozproszyć, pokrzykują na rozbrykane dzieci.
Jeśli czasem pojawia się w nich niepokój, to wynika z troski o rodziców, przyjaciół, sąsiadów czy współpracowników, którzy nie chcieli lub nie mogli wyjechać. Nigdy nie wiadomo czy za chwilę nie stracą ze sobą kontaktu, przecież trzeba liczyć się z tym, że telefonia komórkowa nie będzie działać wiecznie. Martwią się też o mężów, którzy walczą lub – co przecież także wymaga niezwykłej odwagi – zostali, żeby pilnować domów.
– A może nie ma już domu…
Ta fraza, prędzej czy później, pada w każdej rozmowie.
Rozmawiam między innymi z pięćdziesięciokilkuletnią nauczycielką, która tęskni za swoimi uczniami. Przyjechała tu z kilkunastoletnim wnukiem i małym, sympatycznym kundelkiem.
– Co dalej? – pytam na koniec. – Masz jakiś plan?
Patrzy na mnie, jakbym powiedziała coś niedorzecznego.
– Plan?! Ja już miałam plany: na przykład wysiałam pomidory. Jak wyjeżdżałam, były w skrzynkach na parapecie. Już ich nie ma: ani pomidorów, ani parapetów, ani planów!
Uśmiecha się oszczędnym, najsmutniejszym uśmiechem świata i wzdycha po chwili:
– Szkoda… Tak pięknie wzeszły.
Czapką do ziemi, po polsku… kłaniam się wszystkim Polakom, którzy zaangażowali siebie w szlachetną pomoc Ukraińcom… Zło dzieje się na naszych oczach, dobro jakoś staje się anonimowe… Władze naszej Gminy powinny ustalić nazwiska tych ludzi i – gdy przyjdzie czas – choćby moralnie wyróżnić za ich wyjątkową postawę…
Każdy, kto cierpi w sposób niezawiniony jest moim bratem, siostrą…
GF
Władze naszej gminy dobrze znają nazwiska, nie muszą ich oczywiście ustalać. Niemniej anonimowość jest rzeczywiście zastanawiająca. Na pewno zamierzona, ale z czego to wynika?
Pozdrawiam
Anonimowość wynika ze skromności niektórych bohaterów.
Na wszystko przyjdzie czas.
Na razie niech artykuł będzie tym „moralnym wyróżnieniem”. Wiem, że nie jestem osamotniona w moim podziwie dla wolontariuszy.
Dziękuje za komentarze
Strona ożyła. Kolejny dobry tekst. Nieoczywisty i wzruszający. Byłem bliski łez. Dlaczego tak rzadko piszecie ?A w gminie nic się nie dzieje? Album o Srokowie już jest? Pozdrawiam i czekam na więcej i regularniej jeśli łaska (:0)