To prawda, że Nasz Nowy Sąsiad nas przestrzegał. Nie da się jednak ukryć, że równocześnie namawiał nas, żeby walczyć o swoje, byle w granicach rozsądku i prawa. Zapewniał, że tylko wtedy zostaniemy potraktowani z należnym nam szacunkiem.
No to walczyliśmy.
Zdzichu powiedział głośno, że żąda zadośćuczynienia [1] za dewastację sadu podczas naprawy melioracji (zalewało drogę). To prawda, że wyraził zgodę, ale też obiecano mu, że sad nie ucierpi [2]. Nasz wójt, Eustachy Gburmistrz, odpowiedział z całym spokojem, że zaprasza na rozmowę w tej sprawie i że na pewno się dogadają. Nie wiemy czy doszło do spotkania [3], ale fakt – widzieliśmy chęć zażegnania konfliktu.
Tak się to spodobało innym, że postanowili poprosić, a w niektórych przypadkach – o zgrozo – zażądać, załatwienia kilku niecierpiących zwłoki spraw. Za każdym razem otrzymywali obietnicę pozytywnego rozpatrzenia. Prawdę mówiąc tylko ci, którzy pofatygowali się na osobistą rozmowę. Pozostali usłyszeli, że Gburmistrz nie miał pojęcia o ich problemie, nad którym pochyliłby się na pewno, ale… nie przyszli do niego [4].
Mimo to próbowaliśmy.
Kiedy zaczęto mówić o likwidacji placów zabaw, także naszego, oniemieliśmy [5], by zaraz potem wyrazić swoje niezadowolenie. Zaczęliśmy działać. Pisaliśmy pisma: do Gburmistrza, do prezydenta, do Rzecznika Praw Użytkowników Huśtawek, Zjeżdżalni i Różnych Takich i – rzecz jasna – do telewizji „Sieniedam”. Wszyscy wyrazili ubolewanie, ale jednocześnie przypomnieli nam, że jest kryzys i tam gdzie nie ma pieniędzy, czyli w biedniejszych rejonach naszego kraju, przyjęto właśnie taką metodę, która – mówiąc najkrócej – jest wzorowana na filozofii niejakiego Janosika, tylko na odwrót.
Gburmistrza i jego doradców nie obchodziło, że jesteśmy gotowi sami kosić trawę, zbierać psie kupy, wytyczyć granice Dwóch Światów® [6] bez angażowania policji, a nawet rozbudowywać nasz plac zabaw. Powiedzieli, że nie mamy pojęcia, jakie to kosztowne i pracochłonne zajęcie, a nawet dano nam do zrozumienia, że nie jesteśmy kompetentni [7], żeby się podjąć takiego zadania i że nie wiemy do końca o czym mówimy, bo oni wiedzą lepiej na co nas stać, a nawet co myślimy niezależnie od tego co mówimy i co mówimy kiedy myślimy, że mówimy coś innego [8].
Niestety, straciliśmy plac zabaw. Tylko my, w pozostałych miejscowościach przetrwały. Oficjalna wersja jest taka, że z powodu naszej opieszałości, bo powinniśmy wziąć go pod naszą wyłączną opiekę praktycznie jeszcze zanim powstał. I że nie przyszliśmy porozmawiać. I że Gburmistrz przez to nie dowiedział się na czas, że nam zależy. I że taki plac zabaw będziemy mieli kilka do kilkunastu kilometrów dalej, a to całkiem blisko. I że wielu nam zazdrościło takiego placu zabaw, więc niektórzy dostaną jego fragmenty.
… ale przy okazji nauczyliśmy się wiele, bo po drodze niejedno się wydarzyło. Teraz jesteśmy spokojni nawet, gdy do naszej wsi przychodzi pismo o mniej więcej takiej treści:
„W związku ze światowym kryzysem, nasza gmina pogrążyła się w długach. Likwidacja przystanku autobusowego, drogi asfaltowej, krzyża przydrożnego, świetlicy i sklepu, a także zaprzestanie koszenia poboczy dróg, opróżniania kosza na śmieci (sztuk: jeden) i wymiany żarówek w lampach ulicznych (sztuk: pięć, w porywach do sześciu) oraz ograniczenie kursów pojazdów dowożących dzieci z waszej miejscowości, znacznie poprawi sytuację finansową gminy, która właśnie jest zmuszona wyłożyć środki do utwardzenia gruntu pod kolejny, naprawdę wypasiony plac zabaw, niezbędny z punktu widzenia poprawy wizerunku naszej miejscowości.” Jesteśmy spokojni, bo już pomalutku łapiemy zasady tej gry: teraz my idziemy do Gburmistrza, on słucha nas z uwagą, kiwa głową ze zrozumieniem i mówi „Idźcie i bądźcie spokojni. Zrobię wszystko, żebyście jak najmniej boleśnie odczuli kryzys, który właśnie wkracza do w a s z y c h domów.” Odchodzimy w pokłonach. Wracamy pieszo, bo droga już zaorana i cieszymy się, że zrobiliśmy zakupy, bo sklepu już nie ma.
Wieczorem, po omacku idziemy uczcić sukces, bo… świetlica została! Zwycięstwo!
Trochę się przekomarzamy, kto ma w tym większą zasługę [9].
…Durnicha jak zwykle milczała. Zapytaliśmy więc wprost, co o tym wszystkim myśli. Zgarnęła kupkę popiołu z kominka, dmuchnęła w dłoń, przyjrzała się uważnie wirującym drobinom i powiedziała:
– Ja tu widzę coraz bardziej wypięty organ.
Ot, Durnicha! Znów nie wiemy co miała na myśli.
————————————
[1] „Zadośćuczynienie” nie przeszło Zdzichowi przez gardło, Rychu był po 6 piwach, więc z łatwością go wyręczył.
[2] Ucierpiał. Droga jest w jeszcze gorszym stanie. Pracownicy robili, co mogli. To prawda, że używali niewłaściwego sprzętu, który zakopał się po uszy próbując odkopać dreny. To prawda, że musieli sprowadzić ciężki sprzęt do wydobycia tego, co ugrzęzło. To prawda, że ciężki też ugrzązł i w końcu Zdzichu musiał użyć swojego super-mega-ciągnika-o-skomplikowanej-nazwie-z-ciągiem-cyferek-NieDoZapamiętania-na-końcu, ale przy okazji: stracił czas i paliwo, a po całej akcji sad i droga właściwie przestały istnieć i jeszcze mu się wmawia, że to jego wina!
[3] W każdym razie w miejscu sadu Zdzichu ma słusznych rozmiarów staw zażółwiony żółwiem błotnym – Naczelny Ekolog zabronił staw likwidować, zalaną drogę omijamy rozjeżdżając zdzichowy rzepak.
[4] Składali pisma? Pisma się nie liczą, zbyt łatwo się gubią w powodzi innych pism.
[5] Dotyczy to oczywiście wyłącznie chłopów. W przypadku męskiej części naszej społeczności „oniemieć” plasuje się w górnych rejestrach kreatywnej nadpobudliwości językowej. W przypadku kobiet bezokolicznik ten w ogóle nie jest stosowany.
[6] Nazwa zatrzeżona tylko dla wtajemniczonych!
[7] … a przecież gdybyśmy nie byli kompetentni, to by nam tak nie mówili, tylko rysowali…
[8] Tak, to trudne, ale niektórzy biorą pieniądze za to, żeby tak to skomplikować.
[9] Nie obyło się bez ofiar. Taka tradycja…